Jest ponad 30 stopni w cieniu. Mimo to,
siadamy do naszej małej Kii i wyruszamy w kierunku Zabuża, skąd
mamy nadzieję sprawnie przeprawić się promem przez Bug do
pobliskiego Mielnika. Stamtąd pozostaje nam już tylko około 17 km
do Koterki – celu naszej podróży. Tak przynajmniej twierdzi jeden
z mężczyzn obsługujących prom:
- Skręci pani na Mętną, przez
Adamowo i za paręnaście kilometrów zajedziecie na miejsce. Rzut kamieniem!
Niestety, tuż po opuszczeniu Mielnika
sprawa się komplikuje – jedziemy spory odcinek trasy biegnącej
przez środek gęstego lasu, a właściwie Puszczy Mielnickiej. Przez
ponad 20 minut drogi nie mija nas żaden samochód. Także wsie,
które mijamy, uśpione palącym słońcem sprawiają wrażenie
wymarłych. W końcu trafiamy do Mętnej, gdzie wreszcie udaje nam
się spotkać żywą duszę w postaci dwóch czerstwych starowinek
siedzących na ławeczce przed drewnianym płotem. Mając świadomość,
że zaczynamy bezsensownie kluczyć wiejskimi szosami, zatrzmujemy
się i opuszczamy szybę, by spytać o drogę. Kobiety są serdeczne
i stanowią esencję podlaskiego szyku. Ubrane w długie spódnice,
jedna z nich ma białą chustkę na głowie, na piersiach drugiej
zwisa pokaźny metalowy krzyż – katolicki o dziwo, choć kilka
metrów dalej widnieje masywny drewniany krzyż prawosławny.
Kobieta, uroczo zaciągając i zwalając winę na wiejący wiatr,
prosi co chwila o powtórzenie tego, co do niej mówimy.
- Cerkiew? A to oczywiście, jakieś
6 kilometrów musicie jechać prosto aż dojedziecie do Mielnika.
Stoi na wzgórzu, nie da się jej przegapić....
W tym momencie orientujemy się, że
zaszła pomyłka i przerywamy staruszce, mówiąc, że dopiero co
przyjechaliśmy z Mielnika, a cerkiew, która nas interesuje,
znajduje się w Koterce. Taka niebieska, drewaniana i w lesie, wie
pani!
- Aaaa, Koterka to inna sprawa,
trzeba było tak od razu. Tera to musicie się zawrócić, do
głównej drogi na Siemiatycze i tam skręcić w prawo i cały czas
prosto, w stronę granicy.
Zadowoleni, że nareszcie udało nam
się dogadać i uzyskać cenne wskazówki, zawracamy z nadzieją, że
tym razem uda nam się trafić do celu. Miało być niespełna 17 km,
podczas gdy my przejechaliśmy już ponad 30, a jak dotąd po Koterce
nie było śladu.
Cóż, trudno, zawracamy i jedziemy
dalej. Upał wzbiera na sile, ale całe szczęście na naszą drogę
z obu stron padają cienie leśnych drzew i krzewów. Mija nas jakaś
kobieta na rowerze, objuczona reklamówkami z grzybami. Zanotowujemy ten fakt, by
samemu kiedyś wybrać się w te okolice na grzybobranie. W końcu
natrafiamy na drogowskaz kierujący nas na "Tokary Cerkiew".
W głowie majaczy mi, że na mapie rzeczywiście widniała
miejscowość o tej nazwie, ale pamiętałam, ze cerkiew, którą
chcieliśmy zwiedzić, z całą pewnością mieściła się w
Koterce. Trochę zwątpiliśmy, zwłaszcza, że obok drogowskazu
znaleźliśmy informację iż pozostały tylko 2 km do granicy
państwa. Całe szczęście, jakby w odpowiedzi na mętlik w naszych
głowach, zauważamy pobliskie gospodarstwo, reklamujące się
wyrobem miodu leśnego. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko
wysiąść i pójść spytać kolejny raz o drogę. Po kilkunastu
sekundach wahania spowodowanych niespodziewanym pojawieniem się
puchatego, białego i niesamowicie ujadającego psa, kieruję swoje
kroki do drewnianej chatki. Z domu wychodzi kobieta i uspokaja psa.
Spytana o Koterkę, wyraźnie zawiedziona, że nie przyjechałam
kupić miodu, mówi:
- A toż pani jest w Koterce, o co chodzi?
Kiedy
wyjaśniam sprawę, podbiega jej mąż i z lekkim zdenerwowaniem
pyta, czy ktoś został w samochodzie. Odwracam się i poprzez gęste
liście widzę, jak nasza Kia cofa. Ja wiem, że to mama wykręca, by
stanąć w cieniu, ale z tej perspektywy wygląda, jak by samochód
rzeczywiście staczał się z asfaltowej górki. Rozbawiona i
jednocześnie rozczulona otwartością ludzi wschodu, uspokajam go,
że w środku są rodzice. Grzecznie dziękuję za informacje,
głaszczę na odchodne psa, który zdążył mnie przez te 3 minuty
już zaakceptować (na Podlasiu nawet psy nie potrafią się długo gniewać) i wsiadam do
samochodu z jedną komendą na ustach: PROSTO!
Przejeżdzamy około półtora
kilometra, po czym zatrzymujemy się, widząc w odległości
kilkunastu metrów biało-czerwony szlaban informujący o granicy z
Białorusią. Dalej przejazdu nie ma. Problem w tym, że cerkwi też
nie ma. Wokół tylko las. Już byłam gotowa stracić nadzieję, że
kiedykolwiek tam dotrzemy, gdy moja mama mówi, że "coś tam
jakby majaczy za drzewami". Nauczona doświadczeniem wiem, że
mama ma tendecję do widzenia rzeczy, których inni nie widzą i dość
wybujałą fantazję (po kimś musiałam to odziedziczyć) i nieufnie
podchodzę do tych deklaracji. Jednak po przejechaniu jeszcze kilku
metrów, po naszej lewej stronie, niczym zaginiona Atlantyda ukazuje
się w końcu cerkiew.
|
Boczna ściana świątynii (fot. by DaleyLama) |
|
Front cerkwi (fot. by DaleyLama) |
Zdjęcia oddają zaledwie jakiś
mizerny procent klimatu, jaki panuje w tym miejscu. Żywy niebieski
kolor budowli na tle zielonej puszczy sprawia, że uroczysko ma w
sobie coś magicznego. Niestety, pierwsze zachwyty przerywa nam
spotkanie z dwoma młodzieńcami, którzy okazują się
funkcjonariuszami Straży Granicznej. Pytają o cel podróży, dalsze
plany, a przypięta do ich bioder broń dość brutalnie zmywa z nas
resztki mistycznej zadumy. Całe szczęście okazują się bardzo
sympatyczni i ostrzegają nas tylko, by nie zbliżać się do
szlabanu, gdyż grozi to w najlepszym przypadku wysokim mandatem.
Dopiero po ich odjeździe, możemy spokojnie wrócić do kontemplacji
zabytku. Jest tu... inaczej. Inaczej niż we wszystkich tego typu
miejscach, w których do tej pory byłam. Nie wiem, czy to kwestia
samej cerkwi, czy jej położenia. Tuż obok znajduje się bajorko z
drewnianym pomostem, na który nawet taki zapalony chojrak jak ja,
nie odważył się wejść. Po drodze spod nóg ucieka mi kilka
dorodnych żab, a chwilę potem, zwabiony kumkaniem i absolutnie
nieskrępowany naszą obecnością ląduje bocian.
|
Stawik w pobliżu cerkwi - kto znajdzie na tym zdjęciu bociana, ten ma kawę u Lamy ;)) (fot, by DaleyLama) |
Przy cerkwi znajduje się altanka ze
studnią, z której można nabrać zimnej, źródlanej wody.
Spragnieni po podróży w upale z chęcią pijemy z metalowych kubków
znajdujących się na miejscu, w ciszy przeżywając piękno
otaczającego nas krajobrazu. Jest tu na swój sposób oszczędnie,
rzec by można – ascetycznie. To nie pobliska Góra Grabarka (o
której jeszcze tu na pewno napiszę), gdzie świątynię i monastyry
otacza niezliczona rzesza krzyży będących świadectwem
zjeżdżających tam pielgrzymów z całej Polski, a nawet świata.
Tutaj, drewnianych krzyży jest może w sumie kilkadziesiąt – na
Grabarce trzeba by je liczyć już chyba w tysiącach. Robimy
zdjęcia, wymianiamy się spostrzeżeniami. Niestety, świątynia
jest zamknięta, ale mimo to stajemy przed jej frontowymi drzwiami do
modlitwy. Odmawiamy wspólnie różaniec, wszak cerkiew jest pod
wezwaniem Ikony Matki Bożej "Wszystkich Strapionych Radość",
więc to dobra okazja, by wznieść swą modlitwę do Maryi. Nie
przeszkadza nam, że to miejsce kultu Prawosławia – i choć może
jakaś część katolików mogłaby na to spojrzeć krzywym okiem, to
w sercach czujemy, że "robimy dobrze", że pielgrzymki do
takich miejsc jak Koterka są okazją do zbliżenia się do braci w
wierze ponad podziałami i doświadczenia, zasmakowania tego samego
Boga w odmienny sposób.
|
Prawosławne krzyże za świątynią (fot. by DaleyLama) |
|
Studnia z wodą uchodzącą za cudowną - w upał lepsza niż Sprite :) (fot. by DaleyLama) |
Po wspólnej modlitwie i kolejnej sesji
zdjęciowej, zainspirowani klimatem uroczyska udajemy się w drogę
powrotną – czas i obowiązki gonią, ale wszyscy jesteśmy zgodni
co do tego, że jeszcze tu wrócimy.
Jazda tym razem nie przysparza nam
najmniejszych problemów i już po kilkunastu minutach wjeżdżamy z
powrotem na prom. Mama, poruszona wizytą w cudownym miejscu częstuje
jednego z przewoźników (tego, który wskazał nam drogę do
Koterki) wodą ze źródełka, której nabraliśmy do butelki po
Coca-Coli. Jakaś część mnie, ta rdzenna i podlaska cieszy się w
środku z tego poczęstunku, ale ta druga – warszawska, nadbudowana
przez ponad pięć lat mieszkania w blokowiskach wśród anonimowych
sąsiadów każe mi stękać i upominać mamę, by się nie
wygłupiała i nie zaczepiała Bogu ducha winnych ludzi. Ku mojemu
zaskoczeniu panowie bardzo chętnie przyjmują poczęstunek "świętą
wodą".
Wtedy uświadamiam sobie, jak dużą
wartość w tym regionie, i nie tylko, ma otwarta postawa względem
innych ludzi, nawet tych, których nie znamy. Przypomina mi się też
pewne spotkanie, które miało miejsce jaieś trzy tygodnie temu, na
tym samym promie na Bugu, gdy wracając ze Świętej Góry Grabarki
spotkaliśmy dwoje młodych turystów z Krakowa, podróżujących
śladami prawosławia na Podlasiu. To oni nam opowiedzieli o Koterce
– o niebieskiej cerkwi w głębi lasu. Pamiętam, że nawet się
trochę zawstydziłam, że turyści z tak odległego regionu znają
więcej wartych zwiedzenia zakątków Podlasia niż my – tubylcy.
Dotarło do mnie jednak, że najbardziej wartościowe w tym wszystkim
było przełamanie innego wstydu – tego, który blokuje nas przed
rozmową z nieznajomym współpasażerem, by "nie wyjść na
głupka", bo przecież... gdybym nie nawiązała z nimi
pogawędki, kto wie, kiedy lub czy w ogóle dowiedziałabym się o
istnieniu tajemniczej Koterki...?
DaleyLama