środa, 27 lipca 2016

Arbuz vs sweter

Wszyscy, którzy mnie znają, wiedzą, że nie przepadam za latem (słodyczy też nie lubię - tak, wiem, dziwoląg ze mnie). Każdego upalnego dnia staczam prawdziwą walkę o życie i snując się po ścianach z wytęsknieniem oczekuję wieczora, kiedy to w końcu jestem w stanie zrobić coś konstruktywnego. Właściwie latem przy życiu trzymają mnie dwa elementy – arbuzy i burze.

Arbuzy nigdy nie smakują tak fantastycznie jak przy ponad trzydziestostopniowym upale, zwłaszcza po uprzednim schłodzeniu ich w lodówce. Przyjemnego stanu konsumpcji tego owocu, który powoduje natychmiastowe uczucie chłodnej ulgi, nie jest w stanie zakłócić nawet obecność setek tysięcy cholernych czarnych pestek, które sprawiają, że nie sposób zjeść arbuza jak na damę przystało, nie plując przy tym jak wściekła lama.

Omomomom :v (src: http://www.na-pulpit.com/ )



"Lama plująca pestkami arbuza", anonim, 2015. (a tak naprawdę: http://krzysiu.net/pl/ )

Drugim elementem są burze, które są miłą rekompensatą, jaką dostajemy w pakiecie z wysokimi temperaturami, a które kocham odkąd pamiętam. Ja wiem, że pisanie takich rzeczy w momencie, gdy spora część kraju usiłuje się podźwignąć po ostatnich nawałnicach być może nie jest na miejscu, ale chyba nie jestem w stanie opanować samoistnego błysku w oczach, który pojawia się, gdy tylko usłyszę, że synoptycy zapowiadają "wyładowania atmosferyczne" <3 Najfajniejsze burze to oczywiście te celebrowane w ciepłym, miłym domu, kiedy siedząc przy oknie z kubkiem herbaty, w towarzystwie bliskich podziwiamy misterne wzory błyskawic na sklepieniu i wzdrygamy się przy głośniejszych grzmotach. 

Ten moment, kiedy okno zamienia się w telewizor. (src: google grafika)

Tak naprawdę jednak, oprócz zbawiennych arbuzów i burz, najważniejszą deską ratunku w lecie jest dla mnie myśl o wczesnej jesieni, którą wręcz uwielbiam. Jest nawet taka piosenka zespołu Hey pod tytułem "Wczesna jesień", która w bardzo adekwatny sposób oddaje klimat tego czasu. Nareszcie można wyjść z domu bez nakrycia głowy, zapasu wody mineralnej i okularów przeciwsłonecznych. W końcu można schować zwiewne sukienki i szorty, które zawsze wprawiają w zakłopotanie, gdy trzeba usiąść w miejscu publicznym (podwiną się, nie podwiną, na dwoje babka wróżyła!). Można za to włożyć dżinsy, sweter i iść poczytać do parku, bez myśli, że jak tylko uniesiemy wzrok nieco ponad trzymaną książkę, to agresywne słońce wypali nam źrenice.

Uczcijmy minutą ciszy pierwszą modową wzmiankę na tym blogu :x (src: www.groszki.pl )



Poza tym wszystko w okolicach września/października zaczyna wracać do normy. Teatry i domy kultury wznawiają swoją działalność, ruszają zapisy na ciekawe kursy i zajęcia dodatkowe. Nawet telewizja budzi się z letniego letargu, wznawiając emisję kultowych seriali i otwierając nowe edycje tych wszystkich głupich programów, które krytykujemy, ale kątem oka i tak śledzimy losy ich bohaterów.



Nie zgadzam się z tym, że jesień to przygnębiająca pora roku. Dla mnie to czas regeneracji po intensywnym lecie niczym wczesna dorosłość po burzliwym okresie dojrzewania. W ogóle im jestem starsza, tym mniej cenię wynalazek, jakim są wakacje. Jako dziecko szalałam z radości, gdy opuszczałam na dwa miesiące szkolne mury i drżałam już w połowie sierpnia, że czas ten zleciał tak szybko. Dziś nie wyobrażam sobie dwóch miesięcy takiego zawieszenia i już się cieszę, że od sierpnia zaczynam pracę, która pozwoli mi wrócić do normalnego rytmu funkcjonowania. Potem przyjdzie wrzesień, a z nim cała pula nowych możliwości, nowa energia na start. No i w końcu będzie można założyć sweter.  

Renifery zawsze na propsie bo zwiastują Boże Narodzenie <3 <3 <3 (src:mompleeasex3.pinger.pl)

Piękna dziewczyna w pięknym swetrze :) (src: c-style.pl)



Kolory <3 (src:http://likely.pl/ )
Ohhh, damn it! #niemogęprzestać #obiecujężetojużostatnia

Deliszys <3 (src:carolina-99.pinger.pl)





DaleyLama




poniedziałek, 2 maja 2016

Święta Magdalena od Stóp Jezusa

Na fali zainteresowania świętymi i ich przeróżnymi "profesjami" zaczęłam zastanawiać się: Co wyróżniałoby mnie, gdybym to ja została świętą? Jak by mnie nazywano? O co mogliby mnie prosić ludzie proszący o moje orędownictwo? 


Ostatnio towarzyszy mi pewna myśl, a że na blogu cicho sza od dłuższego czasu, pomyślałam, że to dobra okazja, by się z Wami podzielić tym, co mi od jakiegoś czasu w duszy gra.

Czytając żywoty świętych, czy słysząc o nich w kościele, bardzo często można zauważyć, że oprócz imienia nadanego przez rodziców bądź zakonnego, święci często mają dodatkowe "imiona", czy raczej przydomki, które w pewien sposób charakteryzują ich specyfikę. Wystarczy tu wspomnieć św. Jana od Krzyża, św. Teresę od Dzieciątka Jezus, czy chociażby Szymon Słupnik. Jeszcze częściej, gdy wspominamy świętych, niemal zawsze są oni patronami - jakiego zjawiska, miejsca lub osób. Wszyscy wiemy, że przed podróżą warto westchnąć do św. Krzysztofa, o dobrego męża/żonę do św. Józefa, a o górnicy modlą się do św. Barbary. Nie brak i mniej znanych przykładów - czy wiedzieliście na przykład, że św. Werena z Zurzach jest patronką m.in. gospodyń na plebanii? A św. Walenty, który trzyma pieczę nad zakochanymi i chorymi psychicznie (co samo w sobie skłania do pewnych refleksji :)), patronuje także pszczelarzom?

Na fali zainteresowania świętymi i ich przeróżnymi "profesjami" zaczęłam zastanawiać się: Co wyróżniałoby mnie, gdybym to ja została świętą? Jak by mnie nazywano? O co mogliby mnie prosić ludzie modlący się o moje orędownictwo? 

No i odkryłam.To nie było jakieś nagłe oświecenie, czy wynik czasochłonnej i zaawansowanej analizy. Po prostu to samo przyszło do mojego serca. Święta Magdalena od Stóp Jezusa - taki nosiłabym przydomek, gdybym została ogłoszona świętą. Dlaczego? To już zbyt intymna kwestia, ale powiem tylko, że od jakiegoś czasu Pan daje mi pragnienie pokory i jednocześnie złożenia całej ufności w Nim samym, dosłownie - rzucenie Jemu całego mojego świata do stóp. To trudne wyzwanie - zwłaszcza ta pokora, nie tylko wobec Pana, ale przede wszystkim wobec bliźniego. Ale traktuję to jako zadane na resztę życia i cieszę się, że Bóg dał mi poznać w pewien, chociaż drobny, sposób drogę świętości, którą być może właśnie mnie chce prowadzić.

A Wy? Jak sądzicie? Jakimi bylibyście świętymi? Polecam takie ćwiczenie każdemu z was, bo w ten sposób wiele można dowiedzieć się o samym sobie i naszej relacji z Bogiem oraz innymi ludźmi.
Jeśli chcecie, możecie się podzielić swoimi refleksjami w komentarzach.


Ściskam z Panem,
DaleyLama


poniedziałek, 14 grudnia 2015

Wrzućmy wszyscy na luz czyli jak przeżyć adwent i nie zwariować, a nawet ucieszyć się z Bożego Narodzenia

Jako wielka fanka zimy, choinki, Mikołaja i kolorowych światełek zawsze co roku mocno przeżywałam ten czas, starając się godzić miłość do tradycji, infantylnej otoczki wokół Bożego Narodzenia (do ostatniej kropli krwi jestem w stanie bronić świątecznej reklamy Coca-Coli i obowiązkowego seansu "Kevina" - tak, wiem - "komercja", ale ta komercja ukształtowała moje dzieciństwo, więc wara mi od moich wspomnień) z duchowym wymiarem tego święta. W tym roku towarzyszy mi doświadczenie pewnego rodzaju ciemności, za które byłam do tej pory trochę rozżalona. Dopiero dziś w nocy dotarło do mnie, co Bóg może chcieć mi przez to powiedzieć i postanowiłam niezwłocznie się tym z Wami podzielić, z myślą, że może ktoś ma podobnie. 


Kadr z filmu "Kevin sam w Nowym Jorku", gdzie chłopiec zwiedza sklep z zabawkami Toy Duncan's Chest, na których widok moje niespełna 25-letnie serce nadal bije jak oszalałe (kiedyś tam pojadę, jestem tego pewna). [src: christmmmas.blogspot.com ]




Niemal od początku adwentu towarzyszy mi niemiłe poczucie, że wszystko w tym roku jest nie tak. Trudności na uczelni, w pracy, w rodzinie, nawet Szustakowe nagrania w tym roku jakieś takie nijakie (no sorry, Adaś) . Jeszcze ten adwent. Ledwo się obejrzałam, a właśnie minęła jego trzecia niedziela. Kiedy to się stało? Gdyby spojrzeć po ludzku na mój tegoroczny adwentowy bilans, to wydawałby się on kompletną porażką - bo przecież ani razu nie wstałam na roraty (wciąż mam nadzieję to nadrobić), nie miałam czasu na rekolekcje ani przedświąteczną spowiedź, o postanowieniu, w którym mogłabym wytrwać, nie wspominając.
Gdzieś z tyłu mojej głowy pobrzmiewają słowa wieszcza: 

Wierzysz, że się Bóg zrodził w betlejemskim żłobie, 
Lecz biada ci, jeżeli nie zrodził się w tobie.

To prawda, o ile dobrze zdefiniujemy -  każdy sam, w osobistej refleksji - co dla mnie oznacza, że Bóg ma się zrodzić we mnie? Pytanie, jakże istotne,  zadawane co roku, zdaje się, że spowszedniało i przybrało coś na kształt  bardziej groźby niż zachęty do radosnego czekania na spotkanie z Bogiem Człowiekiem.



W  kultowym już filmie Piotra Trzaskalskiego pod tytułem "Edi", główny bohater wypowiada ważne zdanie, które w tym roku wyjątkowo przemawia do mnie bardziej niż mickiewiczowski apel o nawrócenie (sorry, Adaś, po raz drugi :v ), i nad którym chciałabym zatrzymać się dłużej. Tytułowy Edi stwierdza w pewnym momencie, że "Wigilia jest wtedy, kiedy my tego chcemy".  


Henryk Gołębiewski w filmie "Edi"
[src: Filmweb ]




Jak dla mnie, to niesamowicie uwalniające słowa, które pomagają spojrzeć na okres adwentu i Święta Bożego Narodzenia z nowej, mniej neurotycznej perspektywy. Pozwalają pomyśleć nad tym, co zrobić, by 25 grudnia stał się startem, a nie metą, na której wszyscy grzeczni i wytrwali dostaną po nagrodzie w postaci prezentu pod choinką i/lub smakołyków na stole. Proszę mnie  tylko dobrze zrozumieć - nie umniejszam wartości adwentowych postanowień ani innych starań, by przeżyć te dni jak najpełniej. Mam jednak wewnętrzne poczucie, że wszechobecna presja tego, by czas ten był "wyjątkowy" i "magiczny" oraz w pewnym sensie "przełomowy", trochę odsuwa nas od istoty rzeczy i sprawia, że staramy się niejako "zasłużyć" na Boże Narodzenie rodem z pogodnego, amerykańskiego filmu, gdzie wszystko musi być perfekcyjne, gdzie ponadto my - katolicy, spinamy się, by tego Boga jakoś w tym wszystkim złapać, nie uronić ani chwili i za wszelką cenę nie być tymi, którzy zatrzasnęli wrota gospody przed Józefem i brzemienną Maryją.


Ja mam dziś poczucie, że Bóg chce przyjść do mnie dokładnie w tym stanie, w jakim jestem. Takiej niepozbieranej lamy (sic!), która do tej pory waliła łebkiem w ścianę, denerwując się i obwiniając, że nie jest należycie przygotowana na przyjście tego najważniejszego Gościa. 


W tym roku życzę sobie i Wam wrzucenia na luz - w Bożym sensie :)
[src]
Ośmielam się więc zaapelować: Wiecie co? Wrzućmy wszyscy na luz. Niech dążenie do Bożych pokoju i radości będą wystarczającym przygotowaniem na przyjście Chrystusa - On zrobi całą resztę, a wszelkie nasze działania mające nas na to przyjście przygotować - niech wypływają z radości i miłości, nie poczucia obowiązku czy winy "bo przecież idą święta, więc wypadałoby się jakoś ogarnąć". A tym, którym daleko do takiego stanu, chcę dziś powiedzieć, by jedynie wzbudzili w sobie iskierkę nadziei na to, że Jego Obecność potrafi czynić cuda, o wiele większe niż gadające koty w wigilijny wieczór. Jemu ta iskierka wystarczy.




Jakże mogłoby ich zabraknąć? <3 [src ]




Daley Lama




piątek, 24 lipca 2015

Wyprawa do niebieskiej cerkwi

Jest ponad 30 stopni w cieniu. Mimo to, siadamy do naszej małej Kii i wyruszamy w kierunku Zabuża, skąd mamy nadzieję sprawnie przeprawić się promem przez Bug do pobliskiego Mielnika. Stamtąd pozostaje nam już tylko około 17 km do Koterki – celu naszej podróży. Tak przynajmniej twierdzi jeden z mężczyzn obsługujących prom:

 - Skręci pani na Mętną, przez Adamowo i za paręnaście kilometrów zajedziecie na miejsce. Rzut kamieniem!

Niestety, tuż po opuszczeniu Mielnika sprawa się komplikuje – jedziemy spory odcinek trasy biegnącej przez środek gęstego lasu, a właściwie Puszczy Mielnickiej. Przez ponad 20 minut drogi nie mija nas żaden samochód. Także wsie, które mijamy, uśpione palącym słońcem sprawiają wrażenie wymarłych. W końcu trafiamy do Mętnej, gdzie wreszcie udaje nam się spotkać żywą duszę w postaci dwóch czerstwych starowinek siedzących na ławeczce przed drewnianym płotem. Mając świadomość, że zaczynamy bezsensownie kluczyć wiejskimi szosami, zatrzmujemy się i opuszczamy szybę, by spytać o drogę. Kobiety są serdeczne i stanowią esencję podlaskiego szyku. Ubrane w długie spódnice, jedna z nich ma białą chustkę na głowie, na piersiach drugiej zwisa pokaźny metalowy krzyż – katolicki o dziwo, choć kilka metrów dalej widnieje masywny drewniany krzyż prawosławny. Kobieta, uroczo zaciągając i zwalając winę na wiejący wiatr, prosi co chwila o powtórzenie tego, co do niej mówimy.

- Cerkiew? A to oczywiście, jakieś 6 kilometrów musicie jechać prosto aż dojedziecie do Mielnika. Stoi na wzgórzu, nie da się jej przegapić....

W tym momencie orientujemy się, że zaszła pomyłka i przerywamy staruszce, mówiąc, że dopiero co przyjechaliśmy z Mielnika, a cerkiew, która nas interesuje, znajduje się w Koterce. Taka niebieska, drewaniana i w lesie, wie pani!

- Aaaa, Koterka to inna sprawa, trzeba było tak od razu. Tera to musicie się zawrócić, do głównej drogi na Siemiatycze i tam skręcić w prawo i cały czas prosto, w stronę granicy.

Zadowoleni, że nareszcie udało nam się dogadać i uzyskać cenne wskazówki, zawracamy z nadzieją, że tym razem uda nam się trafić do celu. Miało być niespełna 17 km, podczas gdy my przejechaliśmy już ponad 30, a jak dotąd po Koterce nie było śladu.

Cóż, trudno, zawracamy i jedziemy dalej. Upał wzbiera na sile, ale całe szczęście na naszą drogę z obu stron padają cienie leśnych drzew i krzewów. Mija nas jakaś kobieta na rowerze, objuczona reklamówkami z grzybami. Zanotowujemy ten fakt, by samemu kiedyś wybrać się w te okolice na grzybobranie. W końcu natrafiamy na drogowskaz kierujący nas na "Tokary Cerkiew". W głowie majaczy mi, że na mapie rzeczywiście widniała miejscowość o tej nazwie, ale pamiętałam, ze cerkiew, którą chcieliśmy zwiedzić, z całą pewnością mieściła się w Koterce. Trochę zwątpiliśmy, zwłaszcza, że obok drogowskazu znaleźliśmy informację iż pozostały tylko 2 km do granicy państwa. Całe szczęście, jakby w odpowiedzi na mętlik w naszych głowach, zauważamy pobliskie gospodarstwo, reklamujące się wyrobem miodu leśnego. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko wysiąść i pójść spytać kolejny raz o drogę. Po kilkunastu sekundach wahania spowodowanych niespodziewanym pojawieniem się puchatego, białego i niesamowicie ujadającego psa, kieruję swoje kroki do drewnianej chatki. Z domu wychodzi kobieta i uspokaja psa. Spytana o Koterkę, wyraźnie zawiedziona, że nie przyjechałam kupić miodu, mówi:
- A toż pani jest w Koterce, o co chodzi? 

Kiedy wyjaśniam sprawę, podbiega jej mąż i z lekkim zdenerwowaniem pyta, czy ktoś został w samochodzie. Odwracam się i poprzez gęste liście widzę, jak nasza Kia cofa. Ja wiem, że to mama wykręca, by stanąć w cieniu, ale z tej perspektywy wygląda, jak by samochód rzeczywiście staczał się z asfaltowej górki. Rozbawiona i jednocześnie rozczulona otwartością ludzi wschodu, uspokajam go, że w środku są rodzice. Grzecznie dziękuję za informacje, głaszczę na odchodne psa, który zdążył mnie przez te 3 minuty już zaakceptować (na Podlasiu nawet psy nie potrafią się długo gniewać) i wsiadam do samochodu z jedną komendą na ustach: PROSTO!

Przejeżdzamy około półtora kilometra, po czym zatrzymujemy się, widząc w odległości kilkunastu metrów biało-czerwony szlaban informujący o granicy z Białorusią. Dalej przejazdu nie ma. Problem w tym, że cerkwi też nie ma. Wokół tylko las. Już byłam gotowa stracić nadzieję, że kiedykolwiek tam dotrzemy, gdy moja mama mówi, że "coś tam jakby majaczy za drzewami". Nauczona doświadczeniem wiem, że mama ma tendecję do widzenia rzeczy, których inni nie widzą i dość wybujałą fantazję (po kimś musiałam to odziedziczyć) i nieufnie podchodzę do tych deklaracji. Jednak po przejechaniu jeszcze kilku metrów, po naszej lewej stronie, niczym zaginiona Atlantyda ukazuje się w końcu cerkiew.

Boczna ściana świątynii (fot. by DaleyLama)




Front cerkwi (fot. by DaleyLama)


Zdjęcia oddają zaledwie jakiś mizerny procent klimatu, jaki panuje w tym miejscu. Żywy niebieski kolor budowli na tle zielonej puszczy sprawia, że uroczysko ma w sobie coś magicznego. Niestety, pierwsze zachwyty przerywa nam spotkanie z dwoma młodzieńcami, którzy okazują się funkcjonariuszami Straży Granicznej. Pytają o cel podróży, dalsze plany, a przypięta do ich bioder broń dość brutalnie zmywa z nas resztki mistycznej zadumy. Całe szczęście okazują się bardzo sympatyczni i ostrzegają nas tylko, by nie zbliżać się do szlabanu, gdyż grozi to w najlepszym przypadku wysokim mandatem. Dopiero po ich odjeździe, możemy spokojnie wrócić do kontemplacji zabytku. Jest tu... inaczej. Inaczej niż we wszystkich tego typu miejscach, w których do tej pory byłam. Nie wiem, czy to kwestia samej cerkwi, czy jej położenia. Tuż obok znajduje się bajorko z drewnianym pomostem, na który nawet taki zapalony chojrak jak ja, nie odważył się wejść. Po drodze spod nóg ucieka mi kilka dorodnych żab, a chwilę potem, zwabiony kumkaniem i absolutnie nieskrępowany naszą obecnością ląduje bocian.


Stawik w pobliżu cerkwi - kto znajdzie na tym zdjęciu bociana, ten ma kawę u Lamy ;)) (fot, by DaleyLama)



Przy cerkwi znajduje się altanka ze studnią, z której można nabrać zimnej, źródlanej wody. Spragnieni po podróży w upale z chęcią pijemy z metalowych kubków znajdujących się na miejscu, w ciszy przeżywając piękno otaczającego nas krajobrazu. Jest tu na swój sposób oszczędnie, rzec by można – ascetycznie. To nie pobliska Góra Grabarka (o której jeszcze tu na pewno napiszę), gdzie świątynię i monastyry otacza niezliczona rzesza krzyży będących świadectwem zjeżdżających tam pielgrzymów z całej Polski, a nawet świata. Tutaj, drewnianych krzyży jest może w sumie kilkadziesiąt – na Grabarce trzeba by je liczyć już chyba w tysiącach. Robimy zdjęcia, wymianiamy się spostrzeżeniami. Niestety, świątynia jest zamknięta, ale mimo to stajemy przed jej frontowymi drzwiami do modlitwy. Odmawiamy wspólnie różaniec, wszak cerkiew jest pod wezwaniem Ikony Matki Bożej "Wszystkich Strapionych Radość", więc to dobra okazja, by wznieść swą modlitwę do Maryi. Nie przeszkadza nam, że to miejsce kultu Prawosławia – i choć może jakaś część katolików mogłaby na to spojrzeć krzywym okiem, to w sercach czujemy, że "robimy dobrze", że pielgrzymki do takich miejsc jak Koterka są okazją do zbliżenia się do braci w wierze ponad podziałami i doświadczenia, zasmakowania tego samego Boga w odmienny sposób.

Prawosławne krzyże za świątynią (fot. by  DaleyLama)

Studnia z wodą uchodzącą za cudowną - w upał lepsza niż Sprite :) (fot. by DaleyLama)


Po wspólnej modlitwie i kolejnej sesji zdjęciowej, zainspirowani klimatem uroczyska udajemy się w drogę powrotną – czas i obowiązki gonią, ale wszyscy jesteśmy zgodni co do tego, że jeszcze tu wrócimy.

Jazda tym razem nie przysparza nam najmniejszych problemów i już po kilkunastu minutach wjeżdżamy z powrotem na prom. Mama, poruszona wizytą w cudownym miejscu częstuje jednego z przewoźników (tego, który wskazał nam drogę do Koterki) wodą ze źródełka, której nabraliśmy do butelki po Coca-Coli. Jakaś część mnie, ta rdzenna i podlaska cieszy się w środku z tego poczęstunku, ale ta druga – warszawska, nadbudowana przez ponad pięć lat mieszkania w blokowiskach wśród anonimowych sąsiadów każe mi stękać i upominać mamę, by się nie wygłupiała i nie zaczepiała Bogu ducha winnych ludzi. Ku mojemu zaskoczeniu panowie bardzo chętnie przyjmują poczęstunek "świętą wodą".

Wtedy uświadamiam sobie, jak dużą wartość w tym regionie, i nie tylko, ma otwarta postawa względem innych ludzi, nawet tych, których nie znamy. Przypomina mi się też pewne spotkanie, które miało miejsce jaieś trzy tygodnie temu, na tym samym promie na Bugu, gdy wracając ze Świętej Góry Grabarki spotkaliśmy dwoje młodych turystów z Krakowa, podróżujących śladami prawosławia na Podlasiu. To oni nam opowiedzieli o Koterce – o niebieskiej cerkwi w głębi lasu. Pamiętam, że nawet się trochę zawstydziłam, że turyści z tak odległego regionu znają więcej wartych zwiedzenia zakątków Podlasia niż my – tubylcy. Dotarło do mnie jednak, że najbardziej wartościowe w tym wszystkim było przełamanie innego wstydu – tego, który blokuje nas przed rozmową z nieznajomym współpasażerem, by "nie wyjść na głupka", bo przecież... gdybym nie nawiązała z nimi pogawędki, kto wie, kiedy lub czy w ogóle dowiedziałabym się o istnieniu tajemniczej Koterki...?

DaleyLama

niedziela, 12 lipca 2015

"Si quaeris miracula...” czyli hipsterska Radecznica zamiast mainstreamowego Medziugorie

Jakiś czas temu znowu zrobiło się głośno na temat objawień w Medziugorie. Katolicka strona internetu aż trzeszczy od skrajnych opinii na ten temat – jedni zapalczywie przekonują o prawdziości maryjnych objawień, inni albo w nie nie wierzą, albo przypisują im demoniczne źródło. Osobiście nie mam zamiaru wypowiadać się na ten temat, dopóki Kościół nie zajmie w tej sprawie oficjalnego stanowiska. Mam natomiast świetną alternatywę dla wszystkich, którzy pragną odwiedzić sanktuarium słynące wieloma łaskami, a przy okazji zachwycić się malowniczym krajobrazem Roztocza. Nie jest to, co prawda, sanktuarium maryjne, bo poświęcone Antoniemu z Padwy, ale ów święty wydaje się na tyle ciekawą postacią, że warto przyjrzeć się jego osobie z bliska.

Mowa (nie)oczywiście o Radecznicy – małej, liczącej niespełna tysiąc mieszkańców miejscowości, położonej około 30 km od Zamościa. Tam właśnie, na szczycie wzgórza wznoszą się kościół pod wezwaniem św. Antoniego Padewskiego oraz zabytkowy klasztor ojców bernardynów, którzy okazali się bardzo otwarci na pielgrzymów :)

Z całą historią sanktuarium można zapoznać się na stronie internetowej klasztoru, od siebie dodam tylko, że przez wiele lat komuniści starali się wytrzeć Radecznicę z mapy polskich sanktuariów, co poniekąd im się udało – mało kto o tym miejscu słyszał, także i ja trafiłam tam dzięki mamie, która dowiedziała się o Radecznicy przypadkiem, od spotkanej pod przydrożną kapliczką wiejskiej kobiety.

Miejsce robi na zwiedzających niesamowite wrażenie – wspinaczka po ukrytych w tunelu drewnianych schodach, a potem po stopniach świątyni uwieńczona niesamowitym widokiem na okolicę warta jest każdego wysiłku. Już po chwili można tu spotkać krzątających się w ogrodzie ojców, którzy zadowoleni z wizyty wiernych po tylu latach zapomnienia, z chęcią oprowadzają po dziedzińcu, okraszając zwiedzanie nie tylko historią tego miejsca, ale i różnymi anegdotami oraz świadectwami nawiązującymi do cudów św. Antoniego. A jest czym się chwalić! Odkąd pamiętam, w moim rodzinnym domu panowało przekonanie, że św. Antoni to przede wszystkim patron rzeczy zgubionych ( #stoproskuteczności #potwierdzoneinfo). Okazuje się, że to tylko jedna z wielu “specjalności” tego świętego, którego braciszkowie zwykli nazywać “patronem od wszystkiego”. Pielgrzymujący i modlący się do Antoniego mogą powierzyć mu dowolną intencję, także tę dotyczącą zdrowia, gdyż udokumentowano wiele cudów uzdrowienia wśród osób szukających ratunku w Radecznicy. Stąd też wzięła się łacińska pieśń, której początkowe słowa widnieją w tytule tego tekstu,a które zachęcają tego, kto poszukuje w swoim życiu cudów, by zwrócił się po nie do świętego Antoniego.

Warto w tym miejscu wspomnieć o cudownym obrazie świętego, ulokowanym w centralnej części ołtarza, którego odsłonięciu towarzyszy klimatyczna muzyka, co w połączeniu z bogatym, barokowym wystrojem wnętrza sanktuarium, może spowodować u bardziej podatnych na wzruszenia pielgrzymów lekki dreszczyk patetycznego zachwytu :D

Na terenie świątyni mieści się także sklepik z pamiątkami, gdzie można kupić mniejsze bądź większe kopie wizerunku świętego z cudownego obrazu, różańce, książki, modlitweniki i inne sakro-gadżety. Fajną opcją jest zakupienie pamiątkowej butelki (koszt “co łaska”), gdyż w dole, niedaleko wzgórza mieści się ołtarz polowy, w którego środkowej części widnieje tzw. “kaplica na wodzie” a zaraz obok niej źródełko, z którego można pobrać wodę uchodzącą za cudowną, a w każdym razie krystalicznie czystą.
Ołtarz polowy usytuowany wokół "kaplicy na wodzie" (fotka by DaleyLama)



Jeśli nadal nie czujecie się przekonani do odwiedzenia Radecznicy, to wisienką na torcie tej relacji niech będzie informacja, iż objawienia św. Antoniego, które miały tu miejsce w połowie XVII w. są JEDYNYMI NA ŚWIECIE objawieniami tego świętego uznanymi oficjalnie przez Kościół. Czyż nie jest to wstarczające wyróżnienie, a zarazem powód by w kolejny słoneczny (miejmy nadzieję) weekend udać się właśnie tam?

fotka by DaleyLama

Jeśli więc nie wiecie, czy pielgrzymka do Medziugorie ma jakikolwiek sens, w Licheniu byliście już 10208083 razy, na wyjazd do Guadalupe zwyczajnie Was nie stać, a do tego lubicie odkrywać nowe zakątki Polski, rozważcie wyskok do Radecznicy – pięknie, niedrogo, serdecznie, tajemniczo... O tak, Radecznica to zdecydowanie hipsterska miejscówka na mapie światowych miejsc kultu! 


DaleyLama

niedziela, 28 czerwca 2015

DaleyLama czyli rozbrajamy archetyp cienia

Zastanawiam się, czy też znacie to uczucie, gdy treść, która wydaje się wam dobrze znana i słyszana tysiąc razy, za tysiąc pierwszym robi na was tak ogromne wrażenie jakbyście słyszeli ją po raz pierwszy. Dokładnie takie zdarzenie towarzyszy pomysłowi stworzenia tego bloga.

Jakiś tydzień temu, walcząc z bezsenną nocą, natrafiłam na YouTube na konferencje o. Remigiusza Recława dotyczące rekolekcji ignacjańskich w życiu codziennym. Pomijając fakt, że to całkiem porządna dawka wiedzy na temat tej metody modlitewnej, o. Recławowi udaje się także “przemycić” kilka ogólnych refleksji na temat modlitwy i Boga. W jednej z nich jezuita mówi, że modlitwa i budowanie relacji z Bogiem, owszem, mają na celu przemianę ludzkiego serca, ale nie dzieje się to w sposób magiczny, tak jak byśmy tego nieraz oczekiwali. Tymczasem wzrastanie duchowe to proces “jednej i tej samej osoby”, jak ujmuje to o. Remigiusz, i nierozsądnym jest oczekiwać, że nagle, pod wpływem modlitwy staniemy się innymi ludźmi. Oczywiście, bywa i tak – zarówno historie biblijne, jak i współczesna rzeczywistość pełne są cudów, jakich dokonywał Bóg, odmieniając tym samym niemal w jednej chwili życie wielu ludzi. Natomiast są to raczej wyjątki niż reguły działania Bożej łaski. Podejmując decyzję o pójściu za Jezusem, pod względem naszych cech jesteśmy dokładnie tymi samymi ludźmi, którymi byliśmy przed podjęciem tej decyzji. Jasne – taka decyzja jest bardzo istotna i zmienia, a przynajmniej powinna dużo zmieniać w naszym życiu, ale problem w tym, że wielu z nas oczekuje, że “teraz wszystko będzie dobrze” i po początkowym zapale, gdy orientuje się, że jest tą samą osobą, z tymi samymi słabościami, zaczyna popadać we frustrację. Tymczasem łaska nie jest czymś, co w sposób magiczny obmywa nas z grzesznej natury, ale raczej jest mocą Pana, dzięki której łatwiej nam przychodzi praca nad słabymi punktami. Ojciec Recław porównuje to do drogi w ciemności i drogi w świetle. Przecież oświetlenie ścieżki nie powoduje automatycznego usunięcia z niej wszelkich przeszkód. Pomaga natomiast widzieć lepiej, a przenosząc to na nasze życie – rozumieć więcej. Dopiero oświeceni Światłem Ducha Świętego możemy uczyć się rozpoznawać przeszkody w dążeniu do świętości i stopniowo, nie zapominając kim jesteśmy i nie odcinając się od swojej niepowtarzalnej historii życiowej, z pomocą Bożą pokonywać je.

Prawdopodobnie słyszałam już kiedyś podobny pogląd, ale dopiero tej pewnej bezsennej nocy dotarło do mnie, jak bardzo prawdziwe i wyzwalające są to słowa. Czaicie? Można w końcu odetchnąć i zrzucić swoją słabość na Pana. W końcu można zaakceptować to, kim się jest. To, co jest twoją ciemną stroną nie zniknie, ale światło rzucone przez Chrystusa pozwoli spojrzeć na siebie z zupełnie innej perspektywy. Może nawet zacząć być dla siebie dobrym, tak jak On jest dobry dla nas? Nie dlatego, że  wytrzymałam już dwa dni bez grzechu, ale zupełnie za darmo - bo tego chcę, tak jak On. 

Mam nadzieję, że rozumiecie mnie dobrze i nie zadacie pytania w stylu: „No dobrze, czyli mam nie pracować nad sobą, bo jestem grzesznikiem i nic tego już nie zmieni?”. Nie, oczywiście, że nie. Walka z grzechem to walka o życie wieczne, a więc gra toczy się o najwyższą stawkę. Chodzi jedynie o to, by nie ulec wewnętrznemu przymusowi bycia ideałem, bo nikt ideałem nie jest – poza Bogiem, który jako jedyny ma władzę, by nas wyzwolić.

Ciekawe się złożyło, że kilka dni później, ucząc się do jednego z egzaminów natrafiłam na informację, że żyjący na przełomie XIX I XX w. wybitny lekarz i psycholog Carl Gustav Jung doszedł do podobnych wniosków. Twierdził on między innymi, że dopóki człowiek nie dokona tzw. integracji cienia (jest to jeden z archetypów naszej nieświadomości symbolizujący nasze złe, nieakceptowane cechy), wyrażającej się w pozwoleniu sobie na posiadanie niepożądanych cech, dopóty nie zyska nad tymi cechami kontroli. Mało tego, taki proces pozwala na czerpanie z własnych słabości i zamianę ich na czynniki rozwojowe w naszym życiu.

Czy nie tego właśnie dokonał Chrystus na krzyżu, biorąc na siebie wszystkie grzechy świata, a tym samym stając się źródłem zbawienia?


Przechodząc do sedna – do założenia tego bloga skłoniło mnie odkrycie, że nawrócenie to przede wszystkim akt woli i zawierzenia Bogu. Pamiętam, że przemknęło mi przez myśl, że “aha, czyli mogę być dalej lamą, ale z pomocą Jezusa będę w życiu lamić coraz mniej, a przynajmniej będę żyć bardziej świadomie”. Po pierwsze rozbawiło mnie sformułowanie “dalej lamą” i jego konotacje z mistrzem buddyjskiej duchowości :) Po drugie – to odkrycie było dla mnie tak budujące, że postanowiłam, iż będzie to zaczątek czegoś nowego w moim życiu i czegoś na tyle wspaniałgo, ze grzechem byłoby zachowanie tego tylko dla siebie.

DaleyLama

P.S.

DaleyLamą zostałam tylko dlatego, że “DalejLama” była już zarezerwowanym adresem na Bloggerze, ale cóż, z takim nickiem widocznie jestem skazana na międzynarodową sławę :v

sobota, 27 czerwca 2015

“Żyjąc i pisząc, trudno nie pisać o życiu”*

To pierwszy oficjalny wpis na tym blogu, więc wypada choć z grubsza napomknąć o tematyce, która będzie się tu przewijała. Zasadniczo wyznaję zasadę, że jesli coś jest do wszystkiego, to prawdopodobnie jest też do niczego, ale jako że blogi funkcjonują dziś na zasadach podobnych jak książki czy prasa, uważam, że powinny one stronić od monotematyczności (ze wzlędu na dobrostan psychiczny zarówno twórcy, jak i czytelnika). Ogólnie rzecz ujmując, będzie lajfstajlowo (to jest ten moment, kiedy rozglądam się wokół siebie, widzę puste pudełko po popcornie i parę porzuconych w nieładzie skarpetek i wybucham gromkim, szyderczym śmiechem). No dobrze, może będzie w takim razie lajfstajlowo – nietypowo. Nie uświadczycie tu porad perfekcyjnej pani domu czy szczegółowej analizy trendów z czerwonego dywanu. Bo dla mnie “lajfstajl” to coś więcej niż wysprzątana chata (choć nie mam nic przeciwko), domowa vege pizza w piekarniku (jeszcze bardziej nie mam nic przeciwko, no, może poza tym “vege”) czy kolor lakieru na paznokciach skomponowany z odcieniem butów (#biczplis). Dla mnie styl życia to przede wszystkim maksymalne czerpanie z zasobów – także tych, które podsuwa nam rzeczywistość zewnętrzna, ale przede wszystkim tych, które są w nas. Spokojnie, nie będę drugim Mateuszem Grzesiakem (którego swoją drogą cenię) ani Ewą Chodakowską (choć przyznam, że ma kilka partii mięśni, które z chęcią bym jej ukradła), bo według mnie, to maksymalne odkrywanie smaku życia nie jest tożsame z ciągłym rozwojem za wszelką cenę czy nerwicowym poszerzaniem tej nieszczęsnej strefy komfortu, wokół której ostatnio tyle hałasu. Spokojnie - odetchnij, zatrzymaj się. Umiejętność odpoczynku i zdystansowania się od spraw życia codziennego to paradoksalnie także pewna sztuka, wcale nie tak oczywista jak by się mogło wydawać, w dodatku niesłusznie piętnowana i mylona z lenistwem.
Nie chcę nikomu niczego sprzedawać, a zwłaszcza sposobu na życie. Nie dlatego, że jestem skąpą i egocentryczną łajzą, ale dlatego, że po pierwsze sama jestem w tej kwestii dopiero odkrywczynią (albo jak kto woli – jestem dalej lamą), a po drugie – uważam, że każdy dochodzi do szczęścia bardzo, ale to bardzo indywidualną i niepowtarzalną ścieżką. Ale o czym to ja miałam... Aaa! Co w takim razie tu znajdziecie? Wstępnie planuję pisać o:

  • Bogu (to jest ten moment, w którym tracę jakieś 70% czytelników, którzy zdążyli dobrnąć do tego fragmentu, ale z całą powagą zachęcam do tego, by się tak łatwo nie zrażali, gdyż nie będzie to jedyny przedmiot, czy też raczej Podmiot – no sorry, ateiści – moich postów);
by Zedzik (http://zedzik.deviantart.com/)

  • Przyrodzie (rzeki,jeziora, stepy, lasy, łąki, góry, morza, gwiazdy na niebie są mi do życia niezbędne)

Bajkał <3 (src: http://www.travelmaniacy.pl/)


  • Ludziach (bo są bezdennym źródłem inspiracji);
Kobieta z bzem (fotka by DaleyMama :))


  • Kulturze – zwłaszcza o folklorze wschodniej Polski, którym jestem przesiąknięta od dziecka, ale dopiero teraz uczę się czerpać z niego to, co najlepsze;
Fragment popularnego wzoru łowickiego (src:pl.fotolia.com)



  • O moich pasjach ( co prawda, nie do końca przepadam za tym słowem, ale lajfstajlowy bloger bez pasji to przecież pic na wodę a nie tam żaden bloger, więc niech będzie);


Kadr z koncertu zespołu Werchowyna na Politechnice Warszawskiej (src: http://www.folk24.pl/)


  • Może trochę o sporcie, z którym usiłuję się zaprzyjaźnić od jakiegoś czasu;
Run, Lama, run! (src: http://dbam-o-siebie.pl/)

  • No i pewnie trochę o życiowych rozkminach, wszak nie od dziś wiadomo, że to ulubiona działka blogerstwa wszelakiego, a poza tym żyjąc i pisząc, trudno nie pisać o życiu (oho, filozofka mode on :v).
Uwierzcie - nie byłabym sobą, gdyby w tak ważnym momencie, jakim jest pierwszy post na blogu, zabrakłoby kota. (src: http://www.czadersi.pl/)


O tym dlaczego nazwa bloga taka, a nie inna, jak też o całej reszcie już niebawem. Wszelakie sugestie dotyczące treści/formy tego miejsca jak najmilej widziane. Sija!

DaleyLama



*Czy cytowanie siebie samej, I to na wstępie, jest oznaką narcyzmu?